Każdy kto na bieżąco śledził i śledzi publikacje dotyczące sfery gospodarczej i ekonomicznej Polski, dobrze wie, iż po braku rozstrzygnięć płacowych w II połowie 2007 roku, specjaliści przewidywali kolejną falę strajkową na styczeń 2008 roku lub wczesną wiosnę. Analizy były bardzo dobitnie argumentowane, wzrastającą presją płacową w sferze firm prywatnych, a co za tym idzie równocześnie w budżetówce.
Pragmatycy z PO proponowali spokojne przeczekanie tego okresu, i dojście do władzy po upadku rządu partii wodzowskiej, który miał nastąpić po fali wyżej wymienionych strajków i wyjściu ludzi na ulice czyli anarchii. I w zasadzie patrząc na tę myśl od strony partyjnej-opozycyjnej, było to dla wielu rozwiązanie optymalne, natomiast nie dla kraju.
Tusk podjął ryzykowną politycznie decyzję samodzielnie – i winien tak być za nią oceniany, nawet jeśli mądrzy ludzie mu doradzali, przed jej podjęciem. Przekonał do wcześniejszych wyborów ludowców, którzy także woleli wybory na wiosnę, po protestach rolniczych. Przekonał też partię wodzowską do tych wyborów, co teraz – już opozycyjna partia, ale nadal wodzowska wykorzystuje z miną niewiniątka.
Słuchając kolejnych zapowiedzi strajkowych, budżetowych central związkowych nasuwa się jedno pytanie, czyją gałąź piłują liderzy central, swoją własną czy cudzą? Jeśli ci liderzy – w obecnej światowej sytuacji ekonomicznej – liczą na skokowy wzrost wynagrodzeń, to spotka ich wielkie rozczarowanie. Nawet jeśli doprowadzając do całkowitego rozchwiania emocji pracowników sfery budżetowej, doprowadzą do paraliżu kraju, to przecież od tego nie będzie więcej pieniędzy w budżecie, co najwyżej wzrośnie inflacja i spadnie siła nabywcza złotówki. To w konsekwencji doprowadzi, do znacznego ograniczenia budżetowych środków na płace – ktokolwiek dojdzie do władzy – oraz wzrostu rat za kredyty mieszkaniowe, a z kredytów na własne mieszkanie (nie myślę nawet o domu i kredytach hipotecznych) korzystają najczęściej ludzie niezamożni, często właśnie ze sfery budżetowej. Równocześnie następny rząd, jeśli będzie chciał sprostać tym żądaniom wprowadzi najprostsze rozwiązanie, wysokie podatki, dewaluacja złotówki i wyższa akcyza m.in. na paliwo.
Oczywiście jestem jak najbardziej za wzrostem wynagrodzeń w sferze budżetowej, ale do tego potrzeba odpowiedzialnych decyzji rządu, całego parlamentu i prezydenta. Mam jednak wrażenie, że występujący w TV opozycyjni strażacy, zapatrzyli się w słynnego ochotniczego strażaka podpalacza, i robią wszystko aby rozniecić jak najwięcej pożarów, w jak największej ilości miejsc, a potem pierwsi pojadą gasić, dolewając oliwy do ognia. Efekt może być taki, że w krótkim czasie wymknie się to spod kontroli, stracą na tym wszyscy, ale najbardziej sfera budżetowa, bo sfera prywatna zawsze da sobie radę, o czym zapominają przywódcy związkowi.
Donalda Tuska podziwiam za to, że miał odwagę doprowadzenia do szybkich wyborów parlamentarnych i wzięcia na siebie osobiście, następstw kryzysu roszczeniowego, jaki był spodziewany na początku 2008 roku. Czas pokaże czy jego odwaga i chęć wprowadzenia zmian systemowych, odniesie pozytywny skutek. Dla mnie ważnym jest, iż prowadzone są rozmowy, bo tylko z rozmów może wyniknąć mądre rozwiązanie.
Oczywiście rozumiem przeciwników Donalda Tuska, którzy cieszą się na samą myśl o wielkiej skali protestów i anarchii w Polsce, ale zastanawiam się, czy rzeczywiście nie dociera do nich prosta logika ekonomii, że upadek tego rządu po trzech miesiącach rządzenia, na tym zakręcie światowego cyklu gospodarczego, doprowadzi co najwyżej do marginalizacji złotówki, dalszego spadku na giełdzie i większego deficytu budżetowego.