W ostatnim czasie stwierdziłem, że coraz częściej katolicy przychodzą do kościoła na kursy pomałżeńskie. Najpierw przez 5lat mieszka się razem prawie tak, jak dobre małżeństwo, a potem uczęszcza na kurs.
Wierni często narzekają na formułę kursów przed(po-)małżeńskich, bo cóż nowego może powiedzieć im kapłan i świeccy. Kapłan jako spowiednik ma tą wątpliwą przyjemność, znania nazbyt wielu – jak się obawiam – szczegółów z życia małżeńskiego osób spowiadających się, jak i przychodzących do niego po radę jako opiekuna duchowego. Świeccy mają za sobą własne życie, przebyte kursy specjalistyczne i lata doradzania rodzinom.
I tak sobie wspominam znajomych, dla których szokiem była znajomość tajników życia małżeńskiego przez ojca benedyktyna Karola Meissnera a zarazem lekarza. Wspominam także słowa doradcy rodzinnego, który opowiedział o młodych, którzy na temat pożycia nie chcieli rozmawiać, bo to świńskie tematy, wstali i wyszli. Tak jakby znajomość rytmu i funkcjonowania własnego ciała była złem.
Nie trzeba być trędowatym, aby leczyć z trądu.
A na koniec taka smutna myśl, małżonkowie przypominają sobie kurs przedmałżeński i obecność na nim kapłana, gdy podejmują próbę uznania małżeństwa za nieważne. Tak, wtedy obecność kapłana i jego znajomość problemów małżeńskich nie stanowi już żadnej przeszkody, ani wymówki, byle pomógł uznać małżeństwo za nieważne i poprowadził do kolejnego ślubu kościelnego, bo są potem piękne zdjęcia.