Busan – piękne miasto portowe – wita nas deszczową pogodą. Nowoczesna architektura (np. wspaniały długi most nad zatoką łączący dwie części miasta) wzbudza mój szczery podziw. To miasto dwóch uniwersytetów, przemysłu i malowniczej dzielnicy portowej z mnóstwem targowisk. W nadmorskiej dzielnicy Haeundae jest mnóstwo małych knajpek, przed którymi w akwariach pływają ryby i różne stwory morskie. Można sobie coś wybrać i zamówić do degustacji.
W górach na obrzeżu miasta stoi buddyjska świątynia Beomeosa. Wybierając się tam chciałem choć przez chwilę zaznać prawdziwego smaku życia Koreańczyków. Drogę do świątyni – parę kilometrów pod górę – przeszedłem z Chlipem pieszo. Po drodze trafiliśmy na małą piękną kapliczkę i miłą kawiarenkę podróżną. Warto było wstąpić dla kilku chwil smakowania podanej gościnnie zielonej herbaty i wsłuchiwania się w melodykę rozmów Koreańczyków. Kilka chwil życia bez języka polskiego i angielskiego. Ostatni odcinek drogi do świątyni wzbudza we mnie mieszane uczucia. Zniknęła gdzieś cisza, pojawili się sprzedawcy jedzenia i pamiątek, hałas pieśni tradycyjnych. Świątynia to jakby buddyjski kompleks obiektów klasztornych, pięknie zachowany i oddychający modlitwą buddyjskich mnichów, żyjących poza panującym wokół turystycznym gwarem.
Wspomnę o jedzeniu serwowanym nam codziennie przez organizatorów Olimpiady Chóralnej. Na śniadanie zimna jajecznica, zupka (odważni spróbowali) i ryż, na obiad lub kolację ryż (zawsze bezpieczny, choć ten się kleił), jakieś mięso – coś jakby gulasz, ogórki kiszone kwaśno-słodkie i kapustka po koreańsku, śmierdząca wszystkimi smrodami świata. Ogólnie jedzenie w Korei dla Europejczyka pachnie co najmniej dziwnie, choć czas pomaga się z tymi zapachami oswoić.
Powrót z Busan był jeszcze trudniejszy, bo zupełnie zabrakło biletów kolejowych. Uratowały nas fantastyczne autobusy nocne. Udało się kupić bilety i dzięki temu poznać autobus o trzech rzędach luksusowych foteli z podnóżkiem i oparciem pod głowę. Jedynie zapięty pas bezpieczeństwa nieco mnie krępuje. Ale 5-godzinna podróż do Seulu to fantastyczny wypoczynek.
Na sam koniec naszej koreańskiej przygody czekała nas niespodzianka, czyli życzliwy i dobrotliwy taksówkarz. Podjechał pod przystanek, zaproponował podwiezienie na lotnisko Inchon znajdujące się na wyspie kilkadziesiąt kilometrów od Seulu. Podał atrakcyjną cenę, równą cenie biletów autobusowych. Wsiedliśmy i pojechaliśmy z bagażami przywiązanymi do zderzaka samochodu, przy otwartym bagażniku. Sielanka trwała do bramki na autostradzie. Otóż opłata jest przerzucana na pasażera, tak więc przejazd okazał się być jednak droższym. Potem już był tylko kilkunastogodzinny lot ku Europie.
Ta wyprawa uwrażliwiła mnie na znaczenie słowa “Azja”. Często rozumiane jest jako zacofanie intelektualne, kulturalne, gospodarcze i technologiczne. Po powrocie do Polski i wpadnięciu w retorykę powyborczą byłem już pewien, gdzie jest tak rozumiana Azja.
Udział polskiej ekipy w Olimpiadzie Chóralnej zakończył się wielkim sukcesem, biorąc pod uwagę brak aklimatyzacji i zupełnie odmienną kulturę panującą w Korei. Siódme miejsce w klasyfikacji medalowej Olimpiady ogłoszono światu za pośrednictwem wielkiej gali telewizyjnej w BEXCO. Akademicki Chór Uniwersytetu Gdańskiego zdobył dwa złote medale i jeden srebrny (dodatkowy trzeci złoty medal otrzymał dyrygent za wybitne dyrygowanie), mój chór Akademicki Chór Politechniki Śląskiej – trzy srebrne. W tyle pozostały takie potęgi kulturalne jak Amerykanie, Niemcy (organizatorzy przyszłej Olimpiady Chóralnej w Bremie 2004), Holendrzy i Włosi. Szkoda, że naszego sukcesu nikt w Polsce nie zauważył…
opublikowano w sprawa.pl nr 45 – 9 grudnia 2002